KUPUJĄC U NAS, WSPIERACIE MISJE W RÓŻNYCH KRAJACH

Zapraszamy do przeczytania wywiadu pani Agnieszki Wawryniuk przeprowadzonego z bratem Tomaszem Wrońskim, który jako pierwszy polski kapucyński misjonarz w latach 2013 – 2015 pracował w Gruzji.

 

Rzym, Gruzja, Biała Podlaska... Niezła karuzela...

Można się przyzwyczaić. Dwuletnia praca w Gruzji była pięknym doświadczeniem, za które do dziś dziękuję Panu Bogu. Uczestniczyłem w historycznym momencie. Nasz zakon był obecny w Gruzji przez prawie 200 lat. W 1845 r. car usunął kapucynów, którzy tam posługiwali. Wśród nich byli wtedy Włosi, Francuzi, a nawet jeden Czech. Bracia musieli uciekać do Turcji. Po 167 latach od tamtego wydarzenia biskup z Gruzji zwrócił się do nas z prośbą, byśmy powrócili pod Kaukaz. Pracowałem wtedy w Rzymie przy generale zakonu. Plan powrotu rodził się niejako w moich rękach. Na koniec generał spytał, czy chciałbym wyruszyć do Gruzji. Powiedziałem: tak. Razem ze mną miał pojechać współbrat z Włoch. Gruzja jest mi bliska. Jechałem tam, jak do siebie. Pamiętajmy, że w XIX w. zesłano do tego kraju wielu Polaków. Gruzję określano jako „ciepły Sybir”. Dziś można tam odnaleźć potomków naszych rodaków. Funkcjonuje nawet Koło Polaków, jednak niewielu mówi po polsku. Natomiast język gruziński jest bardzo trudny, ma swój alfabet, a słowa z niczym się nie kojarzą. Mimo to odnajdywałem się tam znakomicie. Polacy i Gruzini mają wspólnych wrogów i przyjaciół. Na hasło „Lech Kaczyński” ze łzami w oczach opowiadają o wydarzeniach z 2008 r.

Jak wyglądały pierwsze kroki w Gruzji?

Posługę rozpoczęliśmy we dwóch, potem dołączył jeszcze jeden brat z Sardynii. Zamieszkaliśmy w małej klitce, mi trafił się tzw. pokój przechodni, bez okna. Zimą było 20 stopni mrozu, zamarzała nam woda. Warunki iście spartańskie w stylu św. Franciszka. Kiedy wyjeżdżałem, było dużo lepiej. Wreszcie można było kogoś przyjąć lub zorganizować pracę duszpasterską z dziećmi i młodzieżą. Cały czas uczyliśmy się języka. Najtrudniejsze były pierwsze kroki, ale cieszę się, że w tym uczestniczyłem.

Ilu katolików mieszka w Gruzji? Czy zanim ojcowie tam przyjechali, mieli zapewnioną opiekę duszpasterską?

Najwięcej katolików mieszka przy granicy z Turcją, na południu kraju, w miejscowości Achalcyche i w sąsiednich wioskach Arali i Vale. Kiedy przed laty owe tereny znalazły się pod panowaniem imperium ottomańskiego, mieszkańcy byli zmuszeni przechodzić na islam lub uciekać, ale ze względu na francuskich i włoskich misjonarzy i respekt do Zachodu mogli pozostać katolikami. Paradoksalnie dzięki muzułmanom gruzińscy katolicy utrzymali się i umocnili.

W naszych czasach, w końcówce komunizmu, gruzińskim katolikom posługiwał tylko jeden kapłan - ks. Jan Śnieżyński. Po upadku Związku Radzieckiego przyjeżdżali kolejni polscy, a także włoscy księża. Gruzję w 1999 r. odwiedził też Jan Paweł II. Obecnie rzymscy katolicy stanowią niecały procent obywateli. To tylko ok. 20 tys. ludzi. Wszyscy tamtejsi księża i siostry zakonne mieszczą się w jednym autobusie i jeszcze byłyby wolne miejsca. Miałem więc radość bycia w takim małym Kościele, gdzie wszyscy się dobrze znają.

W Gruzji większość stanowią prawosławni i muzułmanie. Jak układają się relacje pomiędzy wyznawcami tylu religii?

Trzeba pamiętać, że Gruzja to kraj prawosławny. Obowiązuje zasada mówiąca o tym, że wszystko, co znajduje się na gruzińskiej ziemi, jest prawosławne. My, katolicy, nie jesteśmy przez nich uważani za chrześcijan. Dialog ekumeniczny jest raczej monologiem. Jeśli chodzi o relacje - na poziomie międzyludzkim nie ma żadnych problemów, wszyscy się szanują. Są tam także liczni Ormianie. Inaczej wyglądają stosunki ze zwierzchnictwem. Kilka razy braliśmy udział w spotkaniu z przedstawicielami Patriarchatu Gruzińskiego. W pamięci zapadło mi jedno, które odbyło się w okresie wielkanocnym. Na powitanie powiedzieliśmy: „Chrystus Zmartwychwstał!”, jak jest w zwyczaju wschodnich chrześcijan. Niestety odpowiedziała nam głucha cisza. Gdyby odpowiedzieli, oznaczyłoby, że wyznajemy tę samą wiarę. Powodem spotkania było podpisanie przez Gruzję umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Chciano pokazać, iż jest otwarcie na dialog. Jednak odmówienie wspólnie choćby „Ojcze nasz” nie było już możliwe. Pozostaje cierpliwie czekać i modlić się o jedność.

Ojcze, jak byliście przyjęci przez gruzińskich katolików?

Katolicy, patrząc z zazdrością na prawosławne monastyry, pytali naszego biskupa czy w Kościele katolickim są zakonnicy. Klasztor w ich kulturze jest czymś bardzo ważnym. Biskup zaapelował więc, by modlili się o swoich mnichów. Wierni prosili przez kilka lat i Pan Bóg wysłuchał ich próśb. Przyjęli nas z wielką życzliwością i radością. Okazywali pomoc, choć sami byli biedni. Pamiętam, że co chwila ktoś do nas pukał i pytał, czy czegoś nie potrzebujemy. Przynosili wino i miejscowe przysmaki. Zapraszali nas do wspólnego świętowania Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Tam chodzi się od stołu do stołu. Nikomu nie można odmówić. Oprócz kapucynów do Gruzji w ostatnim czasie przybyły włoskie siostry klauzurowe (benedyktynki). Mieszkają przy kościele, który został odbudowany przez katolików z zupełnych ruin. To pierwszy katolicki klauzurowy klasztor w kraju.

A jak wygląda wiara Gruzinów?

Ich pobożność jest podobna do naszej. Polscy księża, którzy tam posługiwali, wprowadzali polskie tradycje i tłumaczyli nasze pieśni kościelne na gruziński. Sam się zdziwiłem, gdy usłyszałem znajomą melodię pieśni „Bądźże pozdrowiona Hostio...” czy kanony Taize. Poznałem księdza, który przyjechał tam zaraz po upadku komunizmu. Nie miał nawet ksiąg liturgicznych. Pokazał mi Mszał, który napisał odręcznie, tłumacząc z włoskiego. Tamtejsi wierni mają w sobie dużo pobożności tradycyjnej, ale nie brakuje też nowych form. Wspomniany ks. Śnieżyński sprowadził do Gruzji siostry Matki Teresy i katechistów Drogi Neokatechumenalnej. Ten Kościół jest płodny i żywy, ale przeżywa wiele trudności. Wierni nie mają swoich świątyń. Katolickie kościoły zostały bowiem zawłaszczone przez prawosławnych.

Smakowała Ojcu gruzińska kuchnia?

Oczywiście! Prym wiedzie chaczapuri, czyli placek z serem twarogowym. Przysmakiem jest też chinkali - pierożki z rosołkiem nadziewane mięsem doprawionym kolendrą. Smakołykiem są też gruzińska lemoniada i bakłażany nadziewane pastą orzechową. I jeszcze tamtejsze snikresy, czyli czurczchele. Początkowo myślałem, że to kabanosy. A to orzechy nawleczone na nitkę i oblane miąższem z winogron. Wyglądają trochę jak ...świeczki. Jedna siostra zakonna zabrała czurczchele do kaplicy i chciała je zapalić! Potem poszła do przełożonej, aby powiedzieć, że „te gruzińskie świeczki coś się nie palą”. Gruzja słynie też z wina. W czasie winobrania w rejonie Kachetii można przy drodze kupić całe wywrotki winogron! Najbardziej popularne jest wino domowej roboty. Wznosi się nim toasty, które są niczym modlitwa. Gruzini mówią, że za komuny nie można było oficjalnie się modlić. Ale pić nie zakazywali. Więc toasty stały się sposobem na uzewnętrznianie uczuć religijnych. Piękny jest zwyczaj czczenia zmarłych. W drugi dzień Wielkanocy wszyscy idą na cmentarze z jedzeniem, piciem. Pomiędzy grobami pod zadaszeniem stoją ławy, stoły i jest jeden wielki piknik. W ten sposób zmartwychwstanie Chrystusa dociera do żywych i umarłych. ]

A co z klimatem?

Jest bardzo zróżnicowany. W Batumi mamy klimat tropikalny. Rosną tam nawet cytrusy i herbata. Ale takie warunki są tylko w promieniu 30 km. Od morza do Kutaisi nie ma zimy, natomiast w górach z powodu śniegu drogi bywają nieprzejezdne przez kilka dni. 50 km od Tbilisi rozciąga się pustynia, a im bliżej Kaukazu, tym piękniejsze winnice. Zapraszam do Gruzji. Mogę służyć za przewodnika!

Dziękuję!

“My bracia kapucyni cieszymy się, że możemy być tu z wami,w tej społeczności, sióstr, uczniów tej szkoły, waszych rodzin. Dziś chcemy posłać na misje do Gruzji kapelana tej szkoły br. Piotra. Bardzo chcieliśmy, żeby stało się to tutaj, żeby Piotr miał za sobą was – ludzi, którzy będą o nim pamiętać i za niego się modlić” -przywitał zgromadzonych na Mszy Św. w czasie rodzinnego festynu Szkoły im. bł. Honorata, prowadzonej w Warszawie przez Siostry Imienia Jezus, br. Łukasz Woźniak, minister prowincjalny. Przewodniczył on Eucharystii, w czasie której br. Piotr Gudalewski przyjął krzyż misyjny i został skierowany do posługi w Gruzji. Uroczystość odbyła się w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego, 9 czerwca 2019 r.

Gruzja nie jest typowym krajem misyjnym. Chrześcijaństwo przyjęła już w IV w. Jak zaznacza br. Tomasz Wroński, który przez trzy lata tam pracował: “Po co misje w Gruzji? Przecież to kraj od starożytności chrześcijański! – zwracają uwagę znawcy Wschodu. To prawda. Większość mieszkańców Gruzji to prawosławni Gruzini, ale są także Ormianie i niewielka społeczność katolików rytu łacińskiego. I to właśnie do nich skierowana jest nasza posługa.”

Bracia Kapucyni byli obecni w Gruzji już kilka wieków temu, jednak z powodu kasaty w 1845 r. musieli opuścić kraj. Obecność została wznowiona w 2013 r. Kapucyni osiedli w Achalciche, na południu Gruzji. Obecnie Prowincja Warszawska i Kustodia Białorusi przejmują odpowiedzialność za tę obecność. Od niedawna w Achalcicche jest już br. Aleh Vaitsiakhovich, który wraz z bratem z Włoch, czeka na przybycie Piotra.

Br. Piotr Gudalewski urodził się w 1979 r., pochodzi z Krynek. Święcenia kapłańskie przyjął w 2010 r. Pracował w Gorzowie Wlkp., Bydgoszczy i Lublinie. Posługiwał jako spowiednik i kapelan szpitala. W roku szkolnym 2018/2019, w czasie przygotowań do wyjazdu, posługiwał również jako kapelan Szkoły Podstawowej im. bł. Honorata Koźmińskiego w Warszawie. Do Gruzji uda się w połowie lipca.

Br. Szymon Janowski

[Best_Wordpress_Gallery id="42" gal_title="Wręczenie Krzyża Misyjnego br. Piotrowi"]

 

Dylematy początkującego misjonarza

 

Zdecydowanie uważam, że tym tytułem trafiłem w 10-tkę – przynajmniej jeśli chodzi o tych, którym choć raz zaświeciła w głowie żarówka z napisem: misja. Myślałem jeszcze nad opcją Cierpienia młodego misjonarza, ale tu byłoby chyba dość kiepsko z odbiorem – zostałem więc przy „dylematach”. No to do dzieła!

 

Moje powołanie misyjne? A co to?

Uśmiech od ucha do ucha pojawiał się na mojej twarzy, ilekroć ktoś pytał o historię mojego powołania misyjnego. Czułem wtedy, że wypadałoby otworzyć spory tom z sagi zatytułowanej „Historia mojego życia” i przy smacznej herbatce cytować godzinami długie passusy, potwierdzające że misja to coś niezwykłego, nadzwyczajnego, co przytrafia się tylko wybrańcom. No i że ja właśnie oto jestem niby tym... wybrańcem.

Na twarzy osób, z którymi dzieliłem się moją prawdziwą historią, dostrzegałem wyraz pewnego zdziwienia – może rozczarowania – że to takie „zbyt proste”, że aż mało atrakcyjne. Tak, jakby ktoś poszedł sobie do sporo-gwiazdkowej restauracji i czekając na krewetki w bulionie weneckim, dostał na stół wieśmaka z McD. No cóż… Zasadniczy problem polega na tym, że nie zdarza się to. No a tu… właśnie się zdarzyło.

Możecie więc wyobrazić sobie zdziwiony wyraz twarzy, o którym piszę.

Jaka jest więc moja prawdziwa historia?

 

Bycie bratem.

Mniejszym.

Warto zacząć od tego – źródła, któremu wiele zawdzięczam. Od zawsze chciałem być kimś. Taką wartość wpoiła mi moja mama. Tata dodał od siebie: kimś szlachetnym i prawdziwym. Dzięki takiej mieszance, pierwszym moim życiowym punktem odniesienia stały się te dwa kryteria: wartości i prawdy. W naturalny sposób przyciągają mnie więc do siebie osoby, które spełniają te dwa warunki.

Po kilku znaczących rozczarowaniach mojego nastoletniego życia, trafiłem na św. Franciszka z Asyżu. Ten człowiek rzucił mnie na kolana, gdy zobaczyłem jak wiele może reprezentować sobą ktoś, kto przecież nic nie ma i jest w tej swojej wartości niesamowicie prawdziwy. Ktoś na miarę Hioba, którego intencje zostały w maksymalny możliwy sposób przefiltrowane przez życie. I okazał się prawdziwy!

Zacząłem czytać, słuchać – karmić się jego historią i słowami, które zostawił swoim braciom. Jego przykład pociągnął mnie na tyle, że odkryłem w nim swoją tożsamość (czyt. powołanie). Wolność, z jaką służył innym i jaką miał wobec Boga i siebie samego, stała się moją inspiracją – czymś, za czym do tej pory nie mogę nadążyć, a co jest wyryte głęboko w moim sercu. Franciszek udowodnił mi, że bycie mniejszym, to moja tożsamość. Dlaczego? Bo odkrywając to, kim jestem naprawdę i uczciwie do tego podchodząc, jestem naprawdę sobą. Dzięki temu widzę innych, których przestaję potępiać, bo przecież wiem, kim jestem. I w końcu widzę tę potrzebę: bycia mniejszym, tzn. kimś, kto dobrze zna prawdę o sobie i swojej słabości i – właśnie dlatego, że ją poznał – nie opowiada bajek na swój temat. Będąc mniejszym, odkrywam swoje szczęście, które dla reszty świata może być niczym – dla mnie jest wszystkim najlepszym, co kiedykolwiek mogłoby mi się przytrafić.

Ta rzeczywistość jest w mojej głowie jako pierwsza, kiedy myślę o tym, czym jest misja. I z tym też pojechałem do Afryki, ufając że to wystarczy.

Czy wystarcza?

 

Konieczne nawrócenie

Nie będę się silił na wstępy – napiszę od razu: wystarczałoby 😛

Bycie mniejszym pociąga za sobą sporo trudności, przede wszystkim, jeśli chodzi o relacje z innymi. Pycha, zwykła chęć posiadania racji, niechęć do tych którzy żywią niechęć do ciebie… Obecność tych i wielu innych czynników wcale nie ułatwia sprawy. A przecież wszyscy wiemy, że nasze problemy zabieramy ze sobą, gdziekolwiek byśmy nie poszli. Nie byłem tutaj żadnym wyjątkiem. Okazało się, że pomimo 50 kg limitu bagażowego, bez żadnych trudności zabrałem ze sobą wszystkie swoje problemy i zmagania przeciętnego zjadacza chleba. Z tą tylko różnicą, że musiałem się z tym odnaleźć na innym gruncie.

I to właśnie ten „inny grunt” jest tutaj bardzo ciekawą tematem. „Wyrwanie się” ze swojego poukładanego świata i osiedlenie się w nowym, zupełnie innym, daje pewną możliwość do wykorzystania – taki „as z rękawa” w naszej walce duchowej. Nowe środowisko oznacza, że muszę sobie wyrobić jakieś nowe mechanizmy funkcjonowania, bo stare zwyczajnie nie zadziałają. Świetna przestrzeń na nawrócenie!

A bez nawrócenia – jak się okazuje – ani rusz…

 

Afrykańskie dylematy

Zwłaszcza w zderzeniu się z zupełnie inną kulturą, sposobem myślenia. Chyba po raz pierwszy właśnie w Afryce zderzyłem się z tym, że coś co dla Europejczyków jest oczywistą oczywistością, tutaj nie jest wcale jasne. Podam prosty przykład: nie znasz kogoś, ale widzisz, że ten ktoś podchodząc do Ciebie i przedstawiając się szczerze się uśmiecha. W naszej kulturze czymś naturalnym jest dokładne odwzajemnienie takiego samego gestu. A jeśli kogoś nie znamy, to tym bardziej. Najwyraźniej widać to na jakichś zawodowych spotkaniach. Jeśli kogoś nie znamy, to nie prezentujemy mu za jednym zamachem wszystkiego, co aktualnie przeżywamy, ale robimy po prostu dobrą minę (czasem – to prawda – do złej gry). A co na to Afryka? No cóż… Jak ktoś nie ma humoru, to można śmiało liczyć się z tym, że mu go nagle nie przybędzie. Wcale nie będzie się czuł jakoś zobligowany do odwzajemnienia naszych gestów (są oczywiście tego dobre i złe strony, ale to nie ten temat…)

Takich budzących nasze zdziwienie kwestii jest całe mnóstwo i dotyczą naprawdę wielu różnych dziedzin życia: począwszy od najbardziej intymnych (tj. rodzina, wiara, przyjaźń, okazywanie emocji, hierarchia wartości), a na najbardziej ogólnospołecznych skończywszy (edukacja, polityka, opieka medyczna, finanse, ubezpieczenia, itd.)

Są zaskoczenia pozytywne, gdzie okazuje się, że można mieć czas na rozmowę, przyjaźń, rodzinę. Są też i bardzo trudne. W tym temacie dość na świeżo… Jakiś czas temu do naszego klasztoru przyszła kilkuletnia dziewczynka, która cały dzień spędziła przy naszym kościele i nie chciała za nic wrócić do domu. Była głodna i nie za bardzo chciała rozmawiać. Okazało się, że jej matka wyrzuciła ją z domu, bo nie mogła jej wyżywić. Co zrobiliśmy? Oczywiście – nakarmiliśmy, zawiadomiliśmy kogo trzeba i dziecko wróciło do domu. Ku mojemu naprawdę sporemu zdziwieniu policja poprosiła o pieniądze na paliwo, żeby dojechać na miejsce…

A jeśli chodzi o towarzyszące tego typu wydarzeniom dylematy, to cóż… Zastanawiasz się, czy twoja pomoc coś da, czy jest w stanie coś zmienić – otworzyć serce drugiego człowieka, czy rzeczywiście odpowiada potrzebom tych, którzy o nią proszą. Dać kasę policjantowi, wspierając korupcję w kraju, czy patrzeć na nieszczęśliwe dziecko? Co wybrać? Jaki rodzaj pomocy okaże się najlepszy?

No i dalej w temacie powołania misyjnego… Być mniejszym od tych małych. Czy możliwe? Serce mówi, że jak najbardziej, rozum – każe myśleć, szukać środków.

W każdym razie jedno widzę w bardzo jasnym świetle i tu nie mam dylematów: bez nawrócenia, otwarcia serca i prawdziwego zrozumienia drugiego człowieka, bez bycia mniejszym, misja jest niemożliwa. Nie tylko misja – Afryka. Każda misja.

Br. Kamil Sochacki OFMCap

cart linkedin facebook pinterest youtube rss twitter instagram facebook-blank rss-blank linkedin-blank pinterest youtube twitter instagram